BIOGRAFIE
Tak,
było to tak dawno, że chyba to sen.
Cztery lata po zakończeniu wojny, 28 października 1949 roku, w Kętrzynie pojawił się nowy , mały człowiek. Matką została młoda kobieta, którą los rzucił do małego miasteczka w byłych Prusach Wschodnich. Przed dziesięcioma laty we wrześniu 1939 roku straciła ukochanego ojca. Przed rokiem zmarła jej matka mając tylko czterdzieści siedem lat. Ojcem został ten sam młody człowiek który dopiero w styczniu 1946 roku szczęśliwie wrócił do Kraju z niewoli w Kałudze. Rodzice byli młodzi, cieszyli się tym co im zaofiarował los, nadrobić chcieli stracony okrutny czas. Poza szaloną miłością, sobą i nowo narodzonym chłopakiem nie mieli nic. Obce miasto, obce obyczaje," nowy ład", a mimo to żyli pełnią życia. Nie byli odosobnieni. Ich przyjaciele i rówieśnicy, mieli podobne życiorysy, problemy ale i podobny apetyt na to cholerne życie. Leszek Wetyszkiewicz, Halina Rudź, siostry Suwezdówny i wielu innych, uczyli się, pracowali ,bawili, zakładali rodziny. Borykali się ze słabą aprowizacją, brakiem mieszkań i wielu innymi małymi i dużymi problemami. Dziwne to były czasy. Moim dziadkom, rodzicom ojca zdawało się że pobyt w Kętrzynie jest tylko czasowy. W Wilnie zostawili swoją młodość wspomnienia i niedawno wybudowany dom. Babcia nawet nie bardzo chciała się rozpakowywać. Przecież niedługo będziemy wracać do siebie. Samo miasteczko urokliwie położone, które szczęśliwie uniknęło zniszczeń wojennych, zostało spalone przez pijanych ruskich żołnierzy. Wypaliło się całe zabytkowe centrum i Stare Miasto.
am
prawie dziesięć lat, już Mama nie robi ze mnie dziewczynki. Chodzę do szkoły.
Jestem z tego dumny bo to Szkoła Podstawowa i Liceum Ogólnokształcące im. W.
Kętrzyńskiego w Kętrzynie. Musimy wszyscy mocno się starać, bo kto nie otrzymuje
promocji ten musi odejść ze szkoły. Nie ma już naboru do podstawówki. Dziś gdy
dostęp do informacji jest niczym nie skrępowany, wszystko wydaje się proste. W
czasie nauki w tym starym gmachu czuło się że historia jest gdzieś pod drugim
dnem, o którym nikt nie chce mówić. Może blizny czasu wojny były jeszcze zbyt
świeże. Do tego gmachu biegałem całe jedenaście lat. Przez ten czas miałem troje
wychowawców. Pierwszą była pani Bieńkowska. W klasie siódmej wychowawca był pan Śniedziewski, a później aż do matury pani Tuńska. Jakież były to rozkoszne i
beztroskie czasy. Przecież poza nauką nie mieliśmy żadnych obowiązków. Problemy
dorosłych były gdzieś obok, i chociaż one były to rodzice nie obarczali nas
nimi. Dzięki im za to. Dzieciństwo i wiek "cielęcy" powinien być taki wolny i
odpowiedzialny ale tylko w zakresie spraw samych dzieci i młodzieży. A może nie
mam racji ? Kto to wie.
uż
koniec nauki , czas zdecydować o swojej przyszłości. Nie wszystko jednak zależy
od młodego człowieka . Miała być kariera w wojsku. Sympatia do munduru, wsparta
delikatną namową stryja który był zawodowym żołnierzem spowodowała to, że udałem
się na egzaminy wstępne do szkoły oficerskiej w Pile. Niestety oni mnie nie
chcieli z uwagi na mały stopień zdyscyplinowania podczas egzaminów. No i dobrze.
Cóż zrobić z pierwszymi wakacjami. Zarobisz trochę grosza i pojedziesz gdzie
będziesz chciał, podpowiedział ojciec i załatwił pracę przy rozładunku towarów w PZGS-ie. Przepracowaliśmy z kolegą tydzień. Zarobiliśmy za miesiąc, urobiliśmy
się za pół roku. Na biwaku który był zaraz potem długo leczyliśmy "rany"
szczególnie po chińskich woreczkach z ryżem każdy po 70 kilogramów. Do wiosny
1969 roku pracowałem w biurze, aż do powołania mnie do wojska. Dwa długie lata w
niedalekim Giżycku, powodowały ciągłą wewnętrzną walkę. Bliskość domu
powodowała chęć odwiedzania rodzinnych stron nie zawsze było to możliwe, więc
podpadka gotowa. Służąc jako "pająk" zbytnio się nie przemęczyłem. Dużo czasu
poświęcałem na planowanie podróży żeglarskich, To był prawdziwy bakcyl, poparty
dokonaniami Teligi, Baranowskiego. Kłopot jak zwykle w takich przypadkach
dotyczył kasy.
eszcze przed powrotem do cywila
musiałem podjąć decyzję co do dalszych losów w dorosłym życiu. Ale o tym w innym
miejscu. Namieszało się wiosną 1972 roku . Najbardziej w młodej głowie. Ale po
kolei. Rodzice w trakcie wakacji wyjeżdżali w różne zakątki Warmii i Mazur.
Gdzieś w 1964 r. zapoznali się z sympatycznym małżeństwem Kozłowskich z
Olsztyna. A oni mieli syna Rysia i córkę małą Marylkę. Tatusiowie namiętnie
nawiedzali nawet najodleglejsze trzcinowiska w pogoni za "rekinami". Mamusie
wytrwale opalały torsy smażąc się na słonku. I tak co roku w
trakcie wakacji to nad Szelągiem a to nad jeziorem Narie utrwalała się znajomość
dorosłych. W tle dorosłych były ich pociechy, które znajdowały wspólny język i
zainteresowania. Z niewielkimi przerwami trwało to aż do 1970 roku. Aż przez dwa
lata trwała cisza, no tak przecież to przez te wojsko. W lutym 1972 roku mama
Marylki przyjechała juz wówczas z Działdowa do Kętrzyna na kurs w ośrodku
"Społem". Po zajęciach mając wolny czas postanowiła zadzwonić do koleżanki
Alinki, w rezultacie czego spotkały się wieczorem w domu . W trakcie kolacji gdy
rozmowa zeszła na temat dzieci, niby tak przypadkiem wzięte pojawiły się
fotografie, w tym Maryli.
Dziewczyna na tych zdjęciach namieszała tak, że ten euforyczny stan trwa do
dzisiaj.
óźnym wieczorem po
odprowadzeniu gościa do hotelu ośrodka, gdy już wszyscy spali na kartce papieru
wyskrobałem parę niezdarnych zdań do Marylki. Z niecierpliwością i niepokojem
czekałem. A nuż odpisze. I odpisała, i pisanie to było coraz częstsze. Na święta
wielkanocne Marylka przyjechała do Kętrzyna razem z rodzicami. Sprawy potoczyły
się błyskawicznie, gdy nasze losy wzięły w swoje ręce nasze matki. Nawet ojcowie
byli zaniepokojeni tą galopadą pomysłów i ustalonych przez nie terminów. A my,
no cóż, my byliśmy zakochani, szczęśliwi ufni w przyszłość
Dwa najbliższe miesiące minęły jak mgnienie. Z Kętrzyna do Działdowa to tylko
sto pięćdziesiąt kilometrów. Bezpośrednim pociągiem to tylko cztery i pół
godzinki jazdy, W Olsztynie podczas postoju pociągu był bieg na pl. Bema do
kwiaciarni po róże i niedługo na peronie powitanie z ukochaną dziewczyną. I
znowu jak mgnienie oka mijał tydzień i byłem u niej.
A reszta, czy działo się coś ważnego, wielkiego, czy to miało jakieś znaczenie?
Tak miało, ale tylko było tłem dla nas dwojga, szczęśliwych młodych ludzi.
dniu 24 czerwca 1972 roku w
Działdowie na zaproszenie rodziców i państwa młodych, po uroczystościach
ślubnych, bawiło się na weselu do białego rana ponad trzydzieści pięć par
zaproszonych gości.
Jakby opatrzność czuwała nad nami. Cały dzień poprzedzający uroczystości niebo
było zasnute granatowymi chmurami , nie szczędząc wody. Tuż przed piętnastą
przestało padać, a w trakcie ceremonii ślubnej zaświeciło słoneczko. Muszę
przyznać, że to był dobry proroczy znak. Słoneczko towarzyszy nam nieustannie do
dziś.
nazajutrz po weselu ku niezadowoleniu starszyzny
rodowej wymknęliśmy się z Działdowa, a wkrótce wyjechaliśmy na nasz miesiąc
miodowy w przepiękne okolice Pszczyny, z dala od rodziców, przyjaciół i
znajomych.
* * * * *
ieprawdopodobne aczkolwiek prawdziwe.
Ponad pięćdziesiąt lat później,