calypso paradise
to on tu wibruje lunatycznym rytmem bosych stóp,
epigon kwartą księżyc ciężarny iluminat, który jest
jak tułacz wieczny żyd. kupiec od miry i złota,
aromatycznych kadzideł, królewski voyager
w rozlicznych odbiciach afrykańskich przodków
przez sawannę wędrujących,
zapisany na miedzianej płycie, dywinacją upływający
czas. może w zaświatach za czterdzieści tysięcy lat
odczytają, prymitywnych hieroglifów znaczenia
owych kształtów; że my tu być, czuć i żyć!
kobieta muska lwią brodę na tej litografii tarocco,
gromowładny promienisty bóg który jest nieśmiertelny.
zsyła deszcz leonidów dowozi sygnały z odległych planet.
ja po latach siedmiu opuszczam własną nieśmiertelność,
widnokrąg brzeg wyspy ogygii,
szklany klosz przedświtu. sercem przywołuję itakę
w tęsknych akordach melancholii, niwa ma wielorybie oczy.
statkiem powietrznym nad chmurami i krajami płynie.
ganges syczy jak wąż, interwał między szańcami
ciągłość myśli rwie, kreśli mijane epoki, ściany lodowców.
pismem ksiąg demotyką pośród formuł magicznych, filozofii
sofistów. w źródle wszystkich słów nicość moja, pręgi
na grzbiecie osamotnienie, nie ma itaki, nie ma penelopy,
a syn telemach nigdy się nie narodził w przestrzeni kropki
ostatniej kropki